Solidarność z Wrocławskimi Lwicami

Byłem na solidarnościówce pod wrocławskim sądem w sprawie ataku na osoby podczas jesiennych protestów w sprawie aborcji. Mimo że uczestniczki były ofiarami ataku, zostały oskarżone przez policję i teraz nie sprawca, ale one stoją przed sądem.

– W pewnym momencie podchodzi do nas agresywny mężczyzna i krzyczy, że mamy wypie**alać. Rzuca naszymi rzeczami. Podnosi z ziemi jednego z nas i rzuca nim kawałek dalej. Popycha, szarpie. Następnie bierze się za mnie: jako jedyna mam tęczową flagę. Wykręca mi rękę. Boli, bardzo. Uszkadza mi ścięgno. Krzyczę. Mężczyzna orientuje się, że jest nagrywany. Przestaje – opisuje zdarzenie jedna z uczestniczek.

To nie koniec. Potem zostają zaatakowane przez policję:

– Policja przechodzi do ściągania nas z ulicy: szarpią nas, obnażają, gubią nasze buty. Zostawiają tylko te z nas, które umocowane są klejem i przykute. Otaczają nas ciasnym kordonem, do którego nie wpuszczają mediów. Przyklejone do asfaltu Jarmuż zostaje siłą oderwane z ulicy, na której zostaje skóra. Grożą nam, że jeżeli nie oderwiemy się same to obleją nas wrzątkiem – kontynuuje protestująca.

Czy jest coś bardziej wymownego niż ten opis? Niczego już nie trzeba tu dodawać.

Sąd nie może zdecydować się od dłuższego czasu, jaki wyrok ma wydać. Po raz kolejny dziś przełożył zakończenie sprawy. Wzywa ludzi i komunikuje, że jeszcze musi mieć czas do namysłu. Musi rozważyć czy prawda leży po stronie sprawcy czy ofiary. Znamy to, prawda?