Zastanawiam się jak w dzisiejszych czasach można być jeszcze wierzącym w „wolny rynek”. Po kryzysie z 2008 roku, kiedy wpompowano miliardy w ratowanie banków, po kryzysie 2020-21, kiedy wpompowano biliony w ratowanie biznesów (w samej Polsce to były setki miliardów złotych). A to nie koniec, bo przecież mamy nową odsłonę kryzysu energetycznego.
Ciekawa jest reakcja rozmaitych organizacji biznesowych, które mówią jednym tchem, że „kapitalizm sobie doskonale sam radzi”, ale w wyjątkowych sytuacjach pomoc państwa dla biznesu musi być. Tyle że te „wyjątkowe sytuacje” zdarzają się co kilka lat (a faktyczne kasa ze środków publicznych idzie do biznesu także pomiędzy kryzysami w formie rozmaitych „dotacji unijnych i krajowych”).
Potem, jak sprawa przyschnie, a dotacje już wchłonięte, oczywiście będą mówić, że „wszystko, tymy rencyma zrobiliśmy sami i do wszystkiego doszliśmy bez pomocy”, nie to co te „pińcetplusy”.
Wczoraj pokazałem wykres, gdzie okazało się, że średnie i duże firmy miały w latach 2020-21 prawdziwe eldorado. A w nie także wpompowana została kasa ze środków publicznych. Rok temu Puls Biznesu zastanawiał się nad tym dlaczego „marże polskich spółek są o ok. jedną czwartą wyższe niż przed kryzysem. Dzieje się tak mimo rosnących kosztów – płac i surowców”. To wyjaśnia skąd te gigantyczne zyski w ostatnich latach.
Koszt każdego kryzysu jest przerzucany na pracowników, na konsumentów i na podatników. Pracowników się „redukuje”, albo wmawia, że „jest kryzys, nie ma podwyżek”, a jednocześnie konsumentów i podatników się doi bez umiaru.
Ci sami ludzie, którzy wrzeszczą o „rozdawnictwie”, bo kogoś było stać na krótkie wakacje wreszcie po iluś latach (na czym zresztą też biznes zarobił, hotele, pensjonaty, gastronomia), bez żenady zgłaszają się po dotacje unijne albo państwowe. A potem perorują o „wolnym rynku”.
Hipokryci.
Xavier Woliński