Nędza wyborów

„Trzaskowski wybronił się w debacie, w której wszyscy pozostali uczestnicy go atakowali. Biejat i Bocheński sprawiali wrażenie, jakby przemawiali do swoich elektoratów. Wipler zaś wypadł na umiarkowanego, w czym pomógł mu szarżujący Korwin-Mikke” – komentuje warszawską debatę kandydatów na prezydenta publicysta lokalnej Wyborczej Michał Wojtczuk.

Ekstrakt libkowej narracji. Trzask wiadomo, mistrz ustał. Nie można oczywiście było się powstrzymać i nie zestawić Razem z PiS, którzy coś tam sobie „gadali” do swoich. Natomiast wiadomo, że delfin Trzaskowski gadał nie do swoich, tylko do „populum Varsaviae”, a Wipler okazał się „umiarkowany”, czyli słowo, które z tym panem się gryzie, jak niebieski z zielonym.

Świat w tej opowieści jest taki prosty. W dodatku Trzaskowski zdaniem komentatora „sprawnie wybrnął” z pytań o hejtera, którego zatrudniał w miejskiej spółce, bo go zawczasu zwolnił. Człowiek posługujący się na Twittrze/X pseudonimem CasperVanDeHag atakował za pomocą wyzwisk i rynsztokowego języka wszystkich, którzy nie popierali Jedynie Słusznej Partii. „Przypadkiem” okazał się być bratem innego słynnego ostatnio hejtera niejakiego Pablo Moralesa, któremu, jak wiadomo, Partia Umiłowanych Demokratów płaciła za jakieś tajemnicze „ekspertyzy”.

Przykład twórczości osoby CasperVanDeHag

Trzaskowski „wybrnął” zaś z tej sytuacji tak, że w debacie powiedział, że był taki i już go zwolnił, ale PiS był gorszy… Faktycznie, mistrzowska riposta Monsieur le Président!

W tym kontekście bawi mnie wypowiedź politologa Sergiusza Trzeciaka dla gazeta.pl: „Sprawy lokalne zostały przykryte przez politykę krajową. A w niej dzieje się dużo – komisje śledcze, rozliczenia Prawa i Sprawiedliwości, ale też spory wewnątrz koalicji. Te medialne sprawy ludzi interesują najbardziej”.

Nie, drogi panie, ludzi bardzo interesują sprawy lokalne, co i jak będzie w ich gminie urządzone. Problem w tym, że jakość polityków i ich „debat” nie reprezentuje w większości przypadków tych zainteresowań w dostatecznym stopniu. Ludzie są traktowani jak głupki, które i tak zagłosują na tego, na kogo mają zagłosować. Po co się więc wysilać?

Obserwuję kampanię we Wrocławiu i okazuje się, że większość kandydatów nie ma nic do zaprezentowania poza tym, że są „dumni z Wrocławia”, albo „kochają Wrocław”, albo że całe serce oddadzą dla Wrocławia. Tak, tak, wiemy, wszyscy kochamy Wrocław. Ale w zasadzie o, co im chodzi konkretnie? Nie wiadomo.

Więc doprecyzujmy: ludzie nie interesują się TAKĄ polityką, jaką reprezentują ci ludzie. A nie że interesuje ich bardziej szopka w komisjach. Owszem, na zasadzie sensacji, ale to, co naprawdę ich irytuje to przykładowo sytuacja komunikacyjna, czy mieszkaniowa w danej gminie.

Ludzi trzeba traktować poważnie, to wtedy będzie się miało poważną debatę polityczną. A nie można mieć poważnej debaty politycznej nie włączając w nią całej wspólnoty.

Xavier Woliński