O feminatywach i potrzebie wsparcia

Pewna pani celebryta i pani piosenkarz uznała, że jest zmęczona feminatywami i że kobiety walcząc o nie zajmują się drobiazgami. Nie mam zamiaru narzucać nikomu, jak się określa i jakiego języka na swój temat używa, więc nie będę pisał o tej jednostkowej sprawie.

Owszem, czasem osoby z inteligencji przesadnie zwracają uwagę na formę, a mniej na treść. Słowo staje się wszystkim, narzędziem walki, absolutnie kluczową sprawą, więc potrafią snuć dywagacje na temat pojęć godzinami. A nawet pogonić kogoś, kto nieopatrznie użył jakiejś formy.

Niemniej jednak nie da się całkiem uciec od utrwalonych w języku relacji władzy. Zwłaszcza kiedy doprowadzają de facto do jego kaleczenia. W przypadku feminatywów to nie „wojujące feministki” próbują je wprowadzić do języka, ponieważ one od zawsze w nim były, a to raczej wojujący panowie konserwatyści i panie konserwatyści próbują je z tego języka rugować, tworząc przy tym absurdalne wygibasy.

Świadczy to o podstawowym braku w kwestii logicznego rozumowania. Skoro bowiem mówimy o nauczycielce bez skrzywienia, to tak samo możemy mówić o inżynierce. Na poziomie językowym nie ma tu żadnych barier. To że z powodu konserwatyzmu klasy średniej niegdyś nie wypadało, żeby kobieta była inżynierką, a co za tym idzie było ich mniej niż mężczyzn, a więc używało się tego słowa rzadziej, nie znaczy, że ono nie istniało, albo nie ma sensu. To są oczywiste oczywistości i wspominam o tym tylko dla porządku.

Natomiast oczywiście, jeśli ktoś ma taką fantazję, może nie używać feminatywów i mówić jak chce o sobie. Nawet jeśli to okalecza język. Co innego jednak jest kwestią trudną.

To, co mnie zasmuca to fakt, że osoby wpływowe w jakichś kręgach, którym dano więcej, nie wykorzystują tego, żeby wspierać osoby, które nie mają takiej sceny i możliwości. Tymczasem wszelkim ruchom emancypacyjnym najboleśniejsze ciosy zwykle wyprowadzane są ze strony osób, które są już tak życiowo, finansowo ustawione, że faktycznie nie czują już potrzeby walki. One sobie po prostu mogą wolność „bycia sobą” kupić. Więc nie rozumieją „o co tyle hałasu”. Przecież każdy może sobie być wolnym „w sobie” i opowiadać, że one już mają „prawa”, więc nie muszą o nie walczyć, bo mają je w głowie.

To jest kolejny przykład osoby ze świecznika z tego pokolenia, która opowiada takie ultraindywidualistyczne androny. Mamy do czynienia z opresją, ale po co walczyć? Przecież wystarczy stworzyć sobie bańkę w swoim świecie zamożnych osób, a jak zabraknie kasy, żeby się w tej bańce wygodnie ułożyć, to może wystąpić w reklamie banku czy innego korpo i o co ten krzyk?

Tymczasem zdają się nie rozumieć, że opresja nie jest taka sama dla zamożnej i niezamożnej kobiety. Niezamożna musi walczyć o prawa, czasem gwałtownie, czasem „nieestetycznie” dla klasośredniowej bańki, bo nie ma gdzie się schować, nie może polecieć na piękne wakacje, żeby z psiapsułkami ze swojej klasy odreagować, albo po prostu tak skutecznie zapomnieć, że już nie wie się, o co w tej walce o prawa człowieka chodzi.

To nie dotyczy tylko kwestii kobiecej, ale także innych kwestii dotyczących praw człowieka, w ruchu LGBT przecież także obserwujemy takie zjawiska. Także im ktoś jest zamożniejszy inaczej widzi kwestię kryzysy klimatycznego i przede wszystkim, kto ma płacić za radzenie sobie z nim.

Tak więc nie uciekniemy od dyskusji o kwestiach klasowych czy ekonomicznych. One wychodzą w każdej niemal sprawy i determinują w dużym stopniu to, jak dany problem odbieramy i jak o nim mówimy.

Osobiście mam taki odruch, jako osoba, która również doświadcza i doświadczała rozmaitych opresji, że należy solidaryzować się z walkami innych opresjonowanych, zwłaszcza, że łączy się to z innymi opresjami, zwłaszcza ekonomicznymi. Nawet jeśli na jakiś temat mam nieco inną opinię, albo nie wszystko rozumiem, bo rozumienie to proces, a nie stan.

Musimy się wspierać, bo mamy tylko siebie wzajemnie.

Xavier Woliński