Poseł, czyli listonosz, który zamieszkał u adresata

Odezwali się oburzeni „zdroworozsądkowcy”, których zirytował tekst o posłach, którzy mimo że ich stać na wynajmowanie sobie mieszkania doją publiczną kasę w tym celu.

Że niby nie rozumiem „demokratyczności” tego rozwiązania, bo dzięki temu „biedny poseł” (znajdźcie mi takiego), może posłować, a nie tylko bogaci. Napisałem zresztą, co mam generalnie do zaoferowania posłom w tekście w zamian.

Natomiast większość ludzi w tym kraju już chyba nie pamięta, że prawdziwa robota posła nie polega na siedzeniu w Warszawie w apartamentach, ale na dyżurach w swoich okręgach wyborczych. Spróbujcie zastać jednak takiego delikwenta. Łatwo może nie być, sprawdzamy listy obecności dość często lokalnie w trakcie rozmaitych akcji protestacyjnych.

Sejm obraduje średnio 65 dni w roku. Przez większość roku mają przebywać wśród swoich wyborców i słuchać ich opinii. Ponieważ są tylko, a nie aż „posłami”, czyli innymi słowy „posłańcami” woli ludzi, którzy ich wybrali. Tyle teoria, praktyka zaś, jak wiemy, niewiele z demokracją ma wspólnego. Decydują tak, jak im interes własny podpowiada, nie są związani żadnymi instrukcjami, bardziej się liczy dla nich decyzja takiego, czy innego prezesa partii niż to, co tam szemrzą sobie wyborcy na dole. Poseł oderwał się nie tylko od etymologii słowa, ale także swojej funkcji. Zagwarantowali sobie to nawet odpowiednim zapisem w konstytucji, gdzie nie reprezentują woli wyborców, ale jakiegoś abstrakcyjnego „narodu”.

Finansowanie im apartamentów z publicznej kasy tylko tę patologię utrwala. Moszczą się wygodnie w Warszawie, gdzie mają blisko i do ucha prezesów swoich partii, ale także blisko mediów, gdzie mogą brylować. Czyli prawdziwego źródła władzy. Na prowincji bywają rzadko i z musu, głównie przed wyborami, żeby przekonywać, jak bardzo są blisko „ludu”. I mamić ludzi, że ich prawdziwie „reprezentują”. Choć przecież za te ich biura, też płacimy. Oni zaś je traktują głównie jako miejsce zatrudnienia rodziny i kumpli.

Niektórzy domagali się ode mnie przeprowadzania jakichś „śledztw dziennikarskich” i typowania jacy posłowie słusznie biorą, niesłusznie biorą i sprowadzenia tego wyłącznie do jakichś jednostkowych „wyskoków”, które można by napiętnować. Raz, że nie jestem dziennikarzem śledczym, dwa próbuję robić w temacie w Polsce „zapuszczonym” chyba najbardziej. Czyli prowadzić autentyczną refleksję systemową, a nie sprowadzać wszystkiego do „niemoralnego prowadzania się” tego czy innego wymiennego pionka. Celowo nawet nazwiska posła w poprzednim tekście nie podałem, żeby zasugerować, że nie o to w tekście w ogóle szło.

Tacy właśnie „zdroworozsądkowcy”, którzy wam ten makaron nawijają na uszy, że to niby takie „prodemokratyczne” rozwiązanie budują wytrwale fasadę dla tej przegniłej konstrukcji nadając im pozory racjonalności. Ma ona odwracać uwagę od podstawowej kwestii: gdzie tu w ogóle mamy do czynienia z demokracją? I jak poseł może pełnić funkcję posłańca, skoro ciągle siedzi w miejscu docelowym. To tak jakby listonosz sobie zamieszkał u adresata.

Xavier Woliński